Konny Spacer, w Przeddzień Wojny 1939 Roku – Horseback Riding on the Eve of War 1939 Year
Witam wszystkich najserdeczniej,
Pozwalam sobie przesłać do galerii GA.PA inny fragment moich przedwojennych wspomnień, z nadzieją, iż ten obraz rodzinnej pamięci będzie dla innych interesujący.
—
Konny spacer, w przeddzień wojny 1939 roku
Na sierpień pojechałem do Poniatowa. Ze względu na bardzo już napiętą sytuację, Rodzice chcieli, żebym był niezbyt daleko od Warszawy. Poniatów koło Jabłonny był oddalony od Warszawy o ok. 35 km. Od biedy można było wrócić piechotą.
Był to majątek Grocholskich, arystokratycznej rodziny z Podola, która utraciła wszystkie swe posiadłości i dobra na Ukrainie (majątek Pietniczany koło Winnicy). Po pierwszej wojnie światowej kupili resztki zaniedbanego majątku Poniatów koło Jabłonny. Kiedyś była to podobno rodowa posiadłość Poniatowskich. Nie pamiętam skąd moi Rodzice znali Grocholskich. Chyba była to znajomość dziadka Sobolewskiego, a może jeszcze dawniejsza. Nie pamiętam.
Dwór i budynki gospodarcze były nieco zaniedbane; ogród w stanie na wpół dzikim. Właściciel – Zdzisław Grocholski był wielkim oryginałem. Bardzo wysoki, szczupły, przystojny. Chodził zawsze ubrany w strój myśliwski – sportowa, zielona kurtka, bryczesy, skarpetki do kolan i sznurowane trzewiki. Miał jedno oko szklane – stracił oko przy przygotowywaniu amunicji myśliwskiej. Był małomówny, choć czasami dawał się naciągnąć na wspomnienia. Opowiadał bardzo interesująco, a miał o czym.
Niesłychanie sympatyczna była jego żona (z domu Sołtan) – chodząca dobroć. Prowadziła dom, opiekowała się chorymi w okolicy, zajmowała się chłopskimi dziećmi. Bardzo ją lubiłem; chyba ze wzajemnością.
Grocholscy mieli (o ile dobrze pamiętam) dziesięcioro dzieci. Podczas wakacji zjechały tam dorosłe już córki Marysia (zginęła podczas okupacji) i Helena, a stale mieszkali synowie Adaś – rok ode mnie starszy -, Tadeusz – w moim wieku – (obaj zostali rozstrzelani przez Niemców w Poniatowie podczas Powstania Warszawskiego), Jarema – młodszy o 2 – 3 lata oraz najmłodszy – Henryk, który miał wówczas 4 lub 5 lat.
Lato 1939 roku spędzała także w Poniatowie bratowa pani Grocholskiej, żona majora Sołtana, szefa sztabu brygady kawalerii, dowodzonej przez pułkownika (późniejszego generała) Andersa, wraz ze swą córką Enią.
Szczególnie utkwiły mi w pamięci wieczory, gdy po kolacji zbierali się wszyscy domownicy w olbrzymim salonie i starsi opowiadali różne historie rodzinne z Podola, z czasów konfederacji barskiej, powstań styczniowego i listopadowego, rewolucji bolszewickiej oraz wojny 1920 roku. Spotkania te kończyły się zawsze jednakowo: Pan albo pani Grocholska siadali do fortepianu i rozpoczynały się chóralne śpiewy polskich piosenek ludowych, wojskowych, dumek ukraińskich. Cała rodzina miała znakomity słuch i dobre głosy.
Przed południem włóczyłem się – najczęściej sam, bo chłopcy Grocholscy mieli inne zainteresowania – po polach i licznych w tej okolicy zagajnikach z dubeltówką na ramieniu. Nie lubiłem wielkich polowań, z nagonką. Polowałem przeważnie na dzikie króliki, których w okolicy była istna plaga. Nie jeden raz zapewniłem mięso na obiad dla dość licznych domowników. Strzelałem też do jastrzębi, dzikich gołębi oraz srok, których bardzo wiele gnieździło się w zagajnikach.
Od pierwszego kontaktu z bronią byłem dobrym strzelcem. W Poniatowie strzelałem już naprawdę dobrze tak, że pan Grocholski pozwolił mi korzystać ze swej dubeltówki – bardzo dobrej “dwunastki” firmy FN. Lubiłem popisywać się dalekimi strzałami do dzikich gołębi w locie oraz strzelaniem do srok w gęstych zagajnikach sosnowych “na głos”, gdy ptak jest zupełnie niewidoczny za gęstymi gałęziami.
W Poniatowie nie było dobrych koni pod wierzch i zorganizowanie konnej przejażdżki było dość skomplikowane. Kilkakrotnie eskapady takie dochodziły jednak do skutku; zwykle tylko w dwa konie.
Pod koniec wakacji przyjechali z wizytą do Poniatowa sąsiedzi; dorośli bryczką i młodzież konno. Dorośli poszli zaraz do gabinetu pana domu. Młodzież po przywitaniu z gospodarzami zaproponowała mały spacer po okolicy. Dołączyliśmy do nich razem z Enią Sołtan, która jeździła konno tak jakby się na koniu urodziła. Była córką oficera kawalerii, wychowaną w pułku.
Enię znałem od roku i podobała mi się coraz bardziej. Nie była szczególnie piękna ani zgrabna, miała jednak interesującą urodę, dziki temperament no i lepiej ode mnie jeździła konno, a prawie równie dobrze strzelała z floweru, z dubeltówki i ze starego Nagana pana Grocholskiego, który z trudem utrzymywałem w jednym ręku.
Byliśmy w jednym wieku, ale Enia robiła wrażenie znacznie starszej ode mnie i traktowała mnie jak … młodszego brata.
Na wycieczkę konną, o której wspomniałem ubrałem się w nowe bryczesy i długie buty – prezent od Ojca za “małą maturę”. Dotychczas jeździłem w pożyczonych spodniach (chyba Adasia), gdyż szkoda było mi moich eleganckich z jasnej gabardyny. Jeździłem bowiem na starym, niezbyt doczyszczonym siodle, koń też na ogół nie był tak wyczyszczony jak powinien. Enię oburzało to ogromnie, choć przez uprzejmość dla gospodarzy starała się tego nie okazywać. Nie zawsze się to jej udawało.
Goście przyjechali na świetnych koniach, byli elegancko ubrani, więc trzeba było trzymać fason. Jeden z nich – starszy ode mnie, miał chyba z osiemnaście lat – zaczął bardzo wyraźnie asystować Eni. Usiłowałem mu w tym przeszkodzić, ale Enia nie zwracała na mnie uwagi. Wyraźnie bawiło ją nadskakiwanie tego fircyka.
Po kilku bezowocnych próbach zmiany tej sytuacji postanowiłem “zemścić się”. Wśród gości były dwie panie: młoda mężatka i dziewczyna nieco starsza ode mnie. Podjechałem do niej, na co jej dotychczasowy kompan natychmiast oddalił się – zdaje się z westchnieniem ulgi.
Zaczęliśmy rozmawiać. Panna okazała się całkiem sympatyczna, na koniu trzymała się bardzo dobrze. Jej dwaj starsi bracia zostali poprzedniego dnia zmobilizowani. Pojęcia nie miałem, że sytuacja tak się zaostrzyła, że w kraju jest mobilizacja. Bardzo się o nich martwiła. Twierdziła, że wojna wybuchnie lada dzień. Nie bardzo to wciąż docierało do mnie.
Przejeżdżaliśmy przez piaszczyste wydmy, jakich wiele w okolicach Jabłonny. Przy zjeździe z małego, ale stromego, wzniesienia przesunął się popręg jej siodła. Zeskoczyłem z konia, pomogłem dociągnąć. Trwało to chwilę, bo koniowi wyraźnie zabieg ten nie odpowiadał. W tym momencie nadjechała na skraj wydmy Enia. Zawołała mnie. Po głosie poznałem, że jest wściekła.
Tonem nie znoszącym sprzeciwu zaproponowała (zażądała ?), żebym zamienił się z nią na konia. Propozycja ta bardzo mnie zdziwiła, bo jej koń był zdecydowanie lepszy od mojego i niejednokrotnie mówiła, że choć się nie umywa do koni pułkowych, to jednak lubi na nim jeździć.
Skróciłem strzemiona przy moim siodle i podprowadziłem do niej konia. Oddała mi wodze swojego, poczekała aż dopasuję strzemiona dla siebie, wskoczyła na siodło i ruszyła z miejsca galopem krzycząc: jedziemy na łąkę za tą łachą, zrobimy tam wyścigi. Zaskoczyła mnie ta propozycja, gdyż jej koń (a obecnie mój) był znacznie lepszy i w wyścigu nie miała żadnych szans.
Pogalopowałem za nią myśląc jak tu delikatnie wstrzymać konia, tak aby nie było tego widać i żeby dać jej jakąś szansę. Bez tego muszę wygrać i to co najmniej o kilka długości.
Przez pole przepływał mały strumyczek – miejscami dość głęboki, ale tak wąski, że bez trudności można było go przeskoczyć. Enia skierowała swego konia w stronę, gdzie rozlewał się w łachę szeroką na 20 – 30 metrów i głębokości dosłownie po kostki. Dojechawszy do łachy Enia zwolniła, wjechała stępa w środek tego bajora i wyraźnie czekała na mnie.
Ja również zwolniłem nie chcąc jej ochlapać, wjechałem stępa i gdy ściągnąłem wodze, zanim zdołałem się zorientować co się dzieje, mój dzielny koń położył się i zaczął się tarzać w wodzie. Dobrze, że zdążyłem wyjąć nogi ze strzemion.
Woda w tym miejscu była bardzo płytka, ale wystarczyło jej żebym dokładnie zamoczył nowe bryczesy, żeby nalało mi się do butów i żeby gruntownie zamoczyć czaprak i siodło.
Enia zrobiła zmartwioną minę i z ubolewaniem stwierdziła: „Zapomniałam zupełnie, że ten koń jak poczuje wodę, to zawsze się kładzie; nie wolno dopuścić, żeby się zatrzymał. Trzeba było przejechać galopem”.
Do domu wróciłem mokry i wściekły. Pani Grocholska zauważyła mój brak humoru i zagadywała mnie kilkakrotnie przy kolacji. Do kolacji oczywiście przebrałem się i nie było żadnych śladów mojej przygody.
Wieczorem pani Grocholska “niechcący” spotkała mnie na korytarzu i poprosiła do gabinetu pana Grocholskiego. Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała w sposób jeszcze bardziej sympatyczny niż zwykle: nie złość się na Enię, zrobiła ci kawał trochę w stylu kawaleryjskim, ale jest jej teraz bardzo głupio i przed chwilą przyznała się, że nie mogła dłużej znieść jak nadskakujesz pannie X. Patrzyłem na nią z miną chyba niezbyt mądrą, bo usłyszałem: „no, na co czekasz, Enia chce cię przeprosić, jest na ganku. Ona cię naprawdę lubi, ja zresztą także”. Ku jej chyba wielkiemu zdziwieniu, ucałowałem ją w oba policzki i wybiegłem na ganek.
Z otwartych okien salonu słychać było fortepian. To pani domu grała młodzieży do tańca. Trzeba wracać, usłyszałem, nie wypada żeby nas tak długo nie było. Weszliśmy do salonu przy ostatnich taktach walca “Na stokach Mandżurii” (bardzo lubiła to grać). Uśmiechnęła się do mnie, pogroziła palcem Eni i niepostrzeżenie ze starego walca zrobił się boston (walc angielski). Wiem, że nie lubiła tego rytmu, ale wiedziała, że ja go bardzo lubię i że z Enią świetnie nam się tańczy właśnie walca angielskiego.
Następnego dnia zaczęto organizować w Poniatowie polowe lotnisko dla eskadry myśliwskiej. W parę dni później przynaglony telegramem od Rodziców wróciłem pociągiem do Warszawy. Późno wieczór przyjechałem z dworca Gdańskiego taksówką przez zaciemnione miasto do domu na Miodową. Nazajutrz rozpoczęła się wojna.
—
Maciej Bernhartd, Warszawa
0